Fajnie, jak artysta - nawet amator -
ma jakąś pracownię. W moim starym domu istnieje sobie na strychu pokój
który - z różnych względów - nie był remontowany od wojny. Wystarczyło
przytargać tam dwa nieużywane fotele i materac który - prawdę mówiąc,
wszędzie tylko zawadzał - żeby zmienić to smutne pomieszczenie w
atelier. Koszt praktycznie zamknął się na dwóch małych poduszkach i
narzucie na materac. Cała reszta pochodzi z rodzinnego recyclingu...
Z domowej graciarni wyciągnęłam wszystkie reprodukcje i obrazki, które
nie zmieściły się na ścianach w pokojach na dole. Ustawiłam je na
podłodze pod ścianami, z tej prozaicznej przyczyny, że nie ma w tym
pokoju żadnych gniazdek na ścianach i nie chciałam, żeby było widać
przedłużacze.
Bardzo lubię tę moją pracownię. Jest takim wehikułem czasu. I jest -
wbrew surowym cegłom bardzo... ciepła. Wchodząc tam zostawia się stres
gdzieś na schodach. Nie wiemy ile tracimy w
plastikowo-szklano-metalowych sterylnych wnętrzach. Myślę, że jeśli
istnieje coś takiego jak dusza domu, to wygląda właśnie tak jak ten
pokój.
Wiosną i latem światła nie brakuje. Gorzej jest zimą, kiedy dni są
krótkie, a stojące lampy to trochę mało żeby malować. Wtedy przenoszę
się z twórczością na dół. Ale przy sztucznym świetle i tak kolory
wyglądają inaczej niż przy naturalnym. Nawet jeśli tego sztucznego
światła jest bardzo dużo.
To jest takie miejsce, do którego
można uciec, gdzie można schować się przed światem i oderwać się od
codzienności. Po prostu - moje miejsce na Ziemi...
No i wreszcie mam miejsce na wszystkie malarsko - rysunkowe akcesoria,
które wcześniej miałam porozrzucane w różnych szafach w domu, a których
trochę już mi się nazbierało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz